Coś dla mile zaintersowanych tybetańskimi talerzami i nietylko.
Nieodłącznym elementem każdej dyskusji o
Wunderwaffe są niemieckie „latające talerze”. Określa je się na różne sposoby i umiejscawia w rozmaitych miejscach, niekiedy w Polsce. Niektóre strony usiłują udowodnić istnienie tych maszyn poprzez różne fotomontaże i ciekawe (dla ich autorów) historyjki. Po dziś dzień nie ma ani grama dowodu na istnienie „latających twierdz. Z jednym maleńkim wyjątkiem...
Wszystko zaczęło się na początku 1944 roku w Brandis. Artur Sack postanowił urzeczywistnić tam marzenie swojego życia – zbudować maszynę latającą o skrzydle w kształcie koła. Nie miał do dyspozycji rozbudowanego zespołu badawczego, i musiał korzystać z części z „drugiej ręki”. Silnik pochodził z Bf 108, kokpit, siedzenie i podwozie z rozbitego Bf 109B, hamulce natomiast oryginalnie znajdowały się na podwoziu Ju 88. Nowatorskim rozwiązaniem było zastosowanie skrzydeł nadających całej maszynie, patrząc na nią z góry, elipsoidalnego kształtu, z dłuższą osią elipsy pokrywającą się z osią maszyny. 16 kwietnia udało się wznieść maszynę w powietrze na bardzo krótki czas (był to bardziej dłuższy skok niż lot), podczas którego cały samolot zaczął skręcać w lewo. Okazało się, że niewielkie skrzydła nie są w stanie kompensować momentu obrotowego silnika. Projekt wrócił na desko kreślarskie, a samolot powędrował do hangaru. Tam też mógłby dożyć przechwycenia go przez Aliantów, co zapewniłoby mu długi żywot w magazynie któregoś z muzeów, gdyby nie piloci z JG 400. Jako że latali na Me 163, ich poziom strachu przed lataniem na maszynach odbiegających od stereotypowego wyobrażenia o samolotach był znacząco niższy niż u przeciętnego pilota. W efekcie maszyna została poważnie uszkodzona podczas próby startu. Poobijany samolot zostawiono na lotnisku, gdzie na przełomie 1944/45 dosięgły go alianckie szturmowce. Większość kawałków pozbierali zmarznięci żołnierze, używając ich w charakterze opału. To co pozostało, stanowiło już tylko stos połamanych części, w większości pochodzących od różnych maszyn. To, jak i bezceremonialne zepchnięcie ich na lotniskowe złomowisko, skutecznie uniemożliwiło zachowanie jakiegokolwiek elementu AS-6. Stąd też po dziś dzień niewielu wie o tym niezwykłym samolocie.
Z „latającymi spodkami” związane są także opowieści o rozmaitych dziwnych obiektach latających, obecnych nad Niemcami pod koniec wojny. Szczerze mówiąc, nie ma w tym nic dziwnego, jako że Niemcy wysyłali w powietrze wszystko co mieli. Dodatkowy ruch powodowały rozmaite prototypy samolotów, niekiedy o dość nieortodoksyjnych kształtach. Swoje dołożyły rozmaite, nie do końca zbadane, zjawiska atmosferyczne. Wszystko to wywoływało u niektórych pilotów przekonanie, że „coś” tam jest. Rzeczywiście, Niemcy szykowali alianckim lotnikom dość nieprzyjemną niespodziankę – kierowane rakiety przeciwlotnicze.
Samo skonstruowanie rakiety na paliwo stałe nie jest zadaniem skomplikowanym, wystarczy odpowiedni korpus i zwykły proch strzelniczy. Problem pojawiają się w momencie zamiany silnika na napędzany paliwem płynnym. Dalsze komplikacje pojawiają się przy próbie montażu systemu kierowania, a zainstalowanie instrumentów pozwalających na samonaprowadzanie czy też precyzyjne sterowanie drogą radiową z ziemi podnosi stopień złożoności problemu do wprost astronomicznych wielkości. Jak to jednak niejednokrotnie w historii bywało, ilość problemów nie odstraszała dobrze zmotywowanych badaczy.
Potencjalnie masowe użycie pocisków przeciwlotniczych niosło ze sobą znaczne korzyści. W tego typu broni nie występowały problemy z pilotem (bo i takowego nie było) ani z zagadnieniem powrotu części urządzenia na ziemię. Ilość potrzebnej na wyrzutni infrastruktury była stosunkowo niewielka, a prawdopodobieństwo trafienia w cel duże. III Rzesza prowadziła kilka programów kierowanych pocisków rakietowych, były to:
Enzian (Goryczka, sterowany drogą radiową, w pobliżu celu miał przejść na samonaprowadzanie na źródło ciepła),
Wasserfall (Wodospad),
Schmetterling (bMotyl) oraz
Rheintochter (córa Renu), kierowane drogą radiową. Wszystkie mają jedną cechę wspólną: żadnej nie użyto bojowo. Przeprowadzono jednak kilkadziesiąt próbnych odpaleń różnych pocisków i być może część z nich zaobserwowali alianccy piloci.
Na udział w walkach zdążyła za to dwie inne konstrukcje, kierowane bomby lotnicze Hs 293 i Fritz-X. Obie stanowiły dość udane rozwiązanie problemu zwalczania żeglugi przez bombowce horyzontalne. Przez całą wojnę praktykowano kilka sposobów atakowania jednostek pływających – bombardowanie z dużej wysokości, atak nurkowy i torpedowy. Każdy z nich miał wady i zalety. Wysokość oznaczała bezpieczeństwo, ale i małą celność. Atak nurkowy pozwalał na dokładniejsze umiejscowienie ładunku, jednak oznaczał wejście w zabójczy ogień artylerii przeciwlotniczej.
Najbardziej efektywną metodą, było użycie torped, ale było też metodą praktycznie samobójczą, gdyż samolot przez zrzutem musi lecieć stosunkowo wolno i w prostej linii, by zapewnić torpedzie odpowiednie warunki do wejścia w wodę i prawidłowego podążania do celu. Przez całą wojnę to samoloty torpedowe ponosiły zazwyczaj największe straty. Użycie bomby kierowanej przynosi ze sobą kilka korzyści. Nosiciel może pozostawać poza skutecznym zasięgiem broni przeciwlotniczej, a równocześnie współczynnik trafień jest bardzo wysoki. Tym samym broń kierowana jest bardziej opłacalna od zwykłej, gdyż większe jest prawdopodobieństwo nie zmarnowania się pocisku.
Bojowa historia Hs 293 rozpoczęła się 25 sierpnia 1943 roku, kiedy to Do 217 z KG-40 zaatakował dwa brytyjskie eskortowce w Zatoce Biskajskiej, uszkadzając je. Dwa dni później na dno poszła korweta HMS
Egret, będąc tym samym pierwszym okrętem zatopionym przez bombę kierowaną.
Jądrem nowej konstrukcji była zwykła SC-500, z dołączonymi skrzydłami, usterzeniem, układem kierowania i pomocniczym systemem rakietowym. Szybko okazało się, że Hs 293 ma za małą moc niszczącą, by stanowić rzeczywiste zagrożenie dla większych okrętów wojennych, dlatego jego domeną stało się atakowanie mniejszych okrętów i transportowców. Zasada działania (omijając techniczne detale) była dość prosta. Bombę podwieszano pod bombowcem, tak samo jak każdy inny rodzaj ładunku zewnętrznego. Po zrzuceniu uruchamiano silnik rakietowy, pozwalający całości na dość szybkie osiągnięcie celu. Zasięg określano na 11 kilometrów. Podczas lotu operator kontrolował pocisk za pomocą niewielkiego drążka. Po upływie dwunastu sekund silnik gasł, więc pożądane było, by w tym czasie Hs 293 dodarł do celu.
Na konto tych pocisków można zapisać zatopienie 16 (łącznie 400.000 ton) i uszkodzenie 9 jednostek pływających. Bomby prześladowały usterki techniczne i nadmierna fantazja konstruktorów. Prowadzono prace nad bombami naprowadzanymi za pomocy kamery telewizyjnej umieszczonej w jej nosie, próbowano też zastąpić bombę torpedą. W tym wariancie Hs-293 uderzał by w wodę przed celem, silnik wraz ze skrzydłami i usterzeniem oddzielałby się pod wpływem upadku od torpedy, a ta samodzielnie miała zmierzać w kierunku celu. Utworzono wersje od A do I, jednak tylko A i B wzięły udział w walkach (użycie pojedynczego Hs 293 – telewizyjnego – jest dyskusyjne). A był „tradycyjnym” wariantem kierowanym radiowo, B wyposażono w dwunastokilometrowy przewód. Była to konieczna reakcja na stosowanie przez Aliantów systemów zakłócających, będących skutkiem przechwycenia na lotniskach we Włoszech pewnej ilości Hs 293A i Fritz-X. Po lądowaniu w Normandii używano ich do atakowania mostów, jednak bez większych sukcesów.
Wspomniany już Fritz-X był niejako „większym bratem” Hs 293. Jego sercem była ciężka bomba przeciwpancerna PC-1400 z głowicą o masie 320 kilogramów. Zrezygnowano z dopalaczy rakietowych, zadowalając się smugaczem pomagającym operatorowi nakierować bombę na cel. Do korpusu zamocowano cztery skrzydełka, a standardowy statecznik zastąpiono skrzynkowatym ruchomym stabilizatorem. Kierowano nią drogą radiową.
Debiut bojowy Fritz-X przeszedł pod Salerno, poważnie uszkadzając lekki krążownik USS
Savannah. Przed końcem wojny zanotowano zatopienie dwóch i uszkodzenie pięciu okrętów wroga. Były to jednak same krążowniki lub pancerniki. Najsłynniejszą ofiarą jest niewątpliwie włoski pancernik
Roma, uciekający na południe po kapitulacji Włoch. Tak samo jak swój mniejszy odpowiednik, Fritz-X używany był również do przeprowadzania ataków na mosty, przy czym użyciu tej broni przypisuje się zniszczenie co najmniej jednego mostu w północnej Francji.
Historia niemieckich pocisków kierowanych obejmuje jeszcze jedną konstrukcję, rakietowy pocisk powietrze-powietrze X-4. W teorii byłby to niezwykle skuteczny pocisk, wyposażony w zapalnik akustyczny i uderzeniowy. Jeśli byłaby taka potrzeba, sam pilot mógł również wywołać detonację. O śmiercionośności X-4 stanowiła jego 20-kilogramowa głowica.
Już na etapie prób pojawiła się pewna „niedogodność”. X-4 ciągnął za sobą dwa cienkie kable, służące do sterowania maszyną. Prócz groźby zaplątania się śmigła (lub wciągnięcia kabla do wlotu silnika turboodrzutowego), pilot testowego Fw 190 miał kłopoty z podzielnością uwagi pomiędzy prowadzenie samolotu a kierowanie pociskiem. Trudno sobie wyobrazić, jakie konsekwencje mogłoby to mieć podczas walki. Niemcy postanowili więc podwiesić omawiane pociski pod Ju 88, a naprowadzaniem ich na cel mógłby zajmować się bombardier.
Była to (moim zdaniem) idea z gruntu chybiona, jako że zwykłe Bf 109 i Fw 190 miały już wystarczająco wiele problemów z myśliwcami osłony. Dodawanie kolejnego obowiązku tylko przeciążałoby pilotów. Podejście do formacji na odległość odpalenia dwusilnikowym bombowcem zakrawało za to wręcz na misję samobójczą. Jedynym wyjściem byłoby podwieszanie tych pocisków pod myśliwce nocne, co jednak utrudniłoby celowanie, a także ponownie udowadniało brak możliwości zatrzymania potoku B-17 latających w dzień.
Nigdy się nie dowiemy, jak sprawy wyglądały by w rzeczywistości, jako ze żaden X-4 nie został użyty bojowo. Fabryki produkujące silniki do tych rakiet zostały zrównane z ziemią wraz z całą produkcją, co uczyniło zgromadzone już kadłuby bezużytecznymi.
Podsumowanie
1 stycznia 1945 w niebo poderwało się 1035 maszyn rozmaitych typów, myśliwców, bombowców i szturmowców. Ich celem były alianckie lotniska w północnej Francji i Holandii. Udało im się zniszczyć 495 maszyn wroga, ale za cenę 280 własnych samolotów, w większości cennych myśliwców i szturmowców. Co gorsza, część z nich została strącona przez własną obronę plot, niepowiadomioną o operacji. To był ostatni podryg niezwyciężonej niegdyś Luftwaffe. Owszem, niemieckie myśliwce nadal startowały na przechwycenie alianckich bombowców, samoloty rozpoznawcze przedzierały się przez linie frontu, by wykonać zdjęcia, a szturmowce desperacko próbowały zatrzymać falę czołgów, nadchodzącą ze wschodu i zachodu. W powietrze wysyłano wszystko, co miało skrzydła i każdego, kto wiedział, gdzie góra a gdzie dół i potrafił utrzymać drążek sterowy w dłoniach. W walkach tracono pilotów zdobywających pierwsze zestrzelenia jeszcze nad stepami Rosji, nie mając czym ich zastąpić. „Cudowne” samoloty mogły wyłącznie zwiększać liczbę zabitych wrogów, ale wojny wygrać nie mogły. Było ich zresztą coraz mniej, a w całych Niemczech nie było dla nich bezpiecznego schronienia.
Gorzkim przypisem do marzeń o
Wunderwaffe, są tworzone pod koniec wojny
Panzerjagdstaffel, eskadry niszczycieli czołgów. Wyposażono je w
Bü 181, lekkie jednopłaty treningowe. Ich jedynym uzbrojeniem były cztery granatniki
Panzerfaust, mocowane po dwa na każdym płacie, jeden na górze, drugi na dole. To one, w zastępstwie odrzutowych szturmowców miały zatrzymać wroga. Gdyby któryś z pilotów tych maszyn przed śmiercią miał okazję zobaczyć rzędy nowiuteńkich myśliwców rozrywanych granatami z powodu braku paliwa, byłoby to prawdziwym chichotem historii.
Źródło:
Konflikty Zbrojne